Dziś wystawiłam się na eksperymentalny dystans 33 km. Byłam ciekawa, jak sobie poradzę na każdym poziomie – cielesnym i mentalnym – i co jako pierwsze „przestanie we mnie biec”. Co zacznie boleć, dokuczać i pękać, wysyłając sygnały, że dalej już nie damy rady.
Takie próby to moim zdaniem najlepszy sposób na zrozumienie, co jest we mnie najsłabsze i na czym skupić się w najbliższych tygodniach, żeby wzmacniać się w sposób zrównoważony.
A jako że dziś Jaś miał wrócić ze szpitala po kolejnej chemoterapii, wyszłam z domu o świcie, żeby zdążyć do niego wrócić.
Było jeszcze ciemno gdy zaczęłam truchtać parkową alejką pod naszym domem. Widziałam po drodze księżyc, po paru minutach słońce zaczęło wschodzić. Z audiobookiem na uszach, zapasem jedzenia i picia, wbiegłam do lasu, gdzie po kolejnych dziesięciu, a może piętnastu kilometrach, spotkałam dwie sarenki.
Inny biegacz stał przy nich, kompletnie zauroczony, z szerokim uśmiechem na ustach.
„Dla takich chwil warto żyć, prawda?” zagaił, gdy zaczęłam się do zbliżać.
I jeszcze „Miłego dnia!”, gdy pobiegłam dalej.
Było iście bajkowo.
Biegłam bardzo powoli, żeby nie zrobić sobie krzywdy. Początkowo bolały mnie kolana, ale z czasem ten ból gdzieś zniknął. Oddychałam powoli i miarowo, co przy delikatnym tempie nie było problemem. Po dwudziestym kilometrze zaczął mi doskwierać ból kości łonowej, który odczuwam ostatnio często na dłuższych dystansach. U biegaczy ta kość często ulega złamaniom zmęczeniowym właśnie na skutek długotrwałych przeciążeń, zaczyna się mikrouszkodzeniami, a potem nagle dochodzi do poważnej kontuzji. Postanowiłam więc, że po dzisiejszym biegu dam sobie parę dni na regenerację.
Około dziewiątej, na 30. kilometrze, wybiegłam z lasu w stronę domu. Mijałam samochody, z których dochodziły mnie strzępki radiowych wiadomości. Włączyłam więc sobie głośno muzykę i z piosenką „I’m crazy” na uszach przebiegłam, a właściwie przepląsałam, 33 kilometry.
Nurzając się w endorfinach spacerowałam do domu, gdzie czekało na mnie leniuchowanie z Jasiem.
O tak! Dla takich chwil warto żyć.
***
Today I exposed myself to an experimental distance of 33 km. I wondered how I would manage at any level – physical and mental – and what would be the first part of me to “stop running”. What would hurt and trouble me, breaking and sending signals we can’t make it anymore.
Such attempts are in my opinion the best way to understand what part of me is currently the weakest and what should I concentrate on to strengthen in a sustainable way.
Since today Jaś was coming home from the hospital after another chemotherapy I left home at dawn to be back in the morning.
It was still dark when I started jogging down the alley by our house. I saw the moon on my way and after a few minutes, the sun began to rise. With audiobooks on my ears and supply of food and drink I ran into the woods, where after the next ten, maybe fifteen kilometers, I met two deers.
Another runner was standing there completely stunned with a broad smile on his face.
“Such moments make life worth living, right?” he asked as I was approaching.
And ” Have a nice day! ” as I ran away.
It was truly a fairy tale.
I was running very slowly to avoid hurting myself. Initially my knees hurt, but over time the pain disappeared. I breathed slowly and steadily as at the gentle pace it was not a problem. After a 20th km I felt pain in pubic bone which I experience lately quite often in long distances. This bone is often exposed to fatigue fractures a result of long-term microdamages. I decided that after today’s race I will give myself a few days to recover.
Around nine o’clock, on the 30th kilometer I ran out of the woods toward the house. I passed The cars I was passing reached me with snatches of radio messages. I turned on loud music and with the song “I’m crazy ” on my ears I ran (or rather danced) 33 km.
I walked immersed in endorphins towards a lazy day with Jaś waiting for me at home.
Oh yes! Such moments make life worth living!



