Ostatnich dziesięć dni spędziłam zmagając się ze sobą i swoimi słabościami. Szczęśliwie najgorsze za mną, zacznę więc od tego, że warto było wytrwać. Och jak dobrze jest być za zakrętem!
Po czterech tygodniach intensywnych treningów dopadł mnie kryzys. Budziłam się i zasypiałam z uczuciem totalnego wyczerpania. Skończyły się pobudki o świcie z uśmiechem na ustach i radością na samą myśl o bieganiu, zaczęło się dosypianie do późna z poduszką na głowie, zwlekanie sie z łóżka z niechęcią i… no właśnie – dreptanie do łazienki na potwornie obolałych stopach.
Zaskoczył mnie ten drastyczny spadek kondycji i bardzo mnie zmartwiła kontuzja stóp, której kompletnie nie przewidziałam – a szkoda, bo pradopodobnie mogłam jej zapobiec.
Ogólnie rzecz biorąc dopadło mnie wyczerpanie, któremu niezmiennie, od rana do wieczora, towarzyszył ból w stopach tak intensywny, że przeszkadzał w chodzeniu.
Nie muszę chyba wspominać, że to wszystko zachwiało moją pewność, że dotrę do mety. Mimo to nie przestałam się przygotowywać do startu i wbrew wyraźnym oznakom kryzysu nie brałam pod uwagę, że nie skończę biegu. Aby się jakoś ratować, zmieniłam jednak intensywność treningów. Ograniczyłam bieganie do niezbędnego minimum, mając nadzieję, że jeśli dam ciału odpocząć od nadmiernych przeciążeń, odzyskam siły i zdążę zregenerować się przed startem. Mimo to stopy bolały już od pierwszych kilometrów biegu, nawet po niewielkich dystansach z trudem na nich stawałam, a podczas szybszych trenigów miewałam mroczki przed oczami.
Było ciężko.
Zadzwoniłam do znajomej fizjoterapeutki, poprosić o pomoc. Kasia zna moje problemy ze stopami i w przeciwieństwie do mnie rozumie, co mogą oznaczać na 42 km, do których nie zostały przygotowane. Do startu zostały mi dwa tygodnie. Niewiele. Jakiekolwiek zmiany – bieganie we wkładkach ortopedycznych, bieganie bez wkładek, masowanie, rozciąganie – wiedziałam, że na te wszystkie decyzje było zdecydowanie za późno. Chciałam mimo wszystko wiedzieć, co będzie najlepszym rozwiązaniem. Bez namysłu zasugerowała, żebym nie nastawiała się na przebiegnięcie całego dystansu. Bo nie warto sobie robić takiej krzywdy. Oczywiście, że mogę tak do tego podejść, odpowiedziałam, ale ten bieg jest wyjątkowy, poproszę więc o pomysł, co mam zrobić, żeby dobiec. Chwilę później dostałam od niej cały zestaw ćwiczeń.
Właśnie wysłałam jej sms’a, że wszystkie się sprawdzają – stopy bolą mniej. Dodatkowo – jakby w nagrodę za wytrwałość – wróciła mi energia. Zgodnie z planem treningowym przebiegłam właśnie ostatnie 10 km przed niedzielą. Miałam to zrobić najszybszym tempem, na jakie mnie stać – i pobiegłam zaskakująco szybko! Stopy nie bolały, znów czułam się silna i… pobiłam swoją życiówkę.
Podczas najsłabszych fizycznie dni można się najwięcej nauczyć o swoim umyśle. Gdy treningi idą gładko, łatwo napawać się osiągnięciami. Sztuką jest nie zrezygnować, gdy pewnego dnia trening nie wychodzi i pojawiają się kontuzje zagrażające wszystkiemu, na co się ciężko pracowało całymi tygodniami. Fizyczne wzloty i upadki są nie do uniknięcia. Sportowcy mają taką zasadę, że jeśli gdzieś w ciele coś nie gra, zamiast rezygnować z trenigów, zmieniają ćwiczenia. Gdy od biegania bolą stawy, idą popływać. Gdy od roweru bolą kolana – trenują na siłowni. Cokolwiek się dzieje, robią swoje, zmieniają tylko taktykę.
Bieganie nauczyło mnie, że każda góra ma dwa końce – jeśli zbiegam z górki lekko, za chwilę będę się musiała wdrapać pod kolejną. A jeśli się na jakąś mozolnie wdrapuję, to po to, żeby zaraz z niej zbiec. I dlatego najbardziej lubię biegać po płaskim – bez niespodzianek, bez górek i dołków, bez zarządzania kryzysowego.
Dziś znów czuję się gotowa na maraton – ale inaczej niż wcześniej. W ciągu ostatniego tygodnia zrozumiałam, że mimo mojego zapału, ciało może nie podołać. Czy się tym martwię? Nie za bardzo. Jestem gotowa na każdy kryzys po drodze.
Jednocześnie nie jestem przecież masochistką. Zwolnię, jeśli będzie trzeba. Przerwę, jeśli poczuję, że kolejny krok może mi zaszkodzić. Zamiast bać się tego, co mnie dopadnie po drodze, myślę o tym z ekscytacją – to będzie piękny bieg!
Każdy kryzys jest po to, żeby go przetrwać. I nauczyć się czegoś o sobie przy okazji.
Po ostatnich przygodach mogę powiedzieć tyle – nie ma to jak spojrzeć wstecz i zobaczyć, że dałam radę.
Cieszę się, że przez ostatnie dni robiłam swoje, mimo że było ciężko. I choć akceptuję fakt, że coś może chcieć mnie zatrzymać – zrobię wszystko, żeby się nie dać. Między “trudno” a “niemożliwe” jest ogromna przestrzeń. Będę po niej podróżować w niedzielę. Właściwie podróżuję nią od miesięcy. Pogodnie i z uśmiechem.
***
Last week I was busy wrestling with myself and my weaknesses. Happilly, I’m already around the corner, so I’ll start by saying I was persistant and it was worth it. It feels so good to be over the hump!
After four weeks of intensive training I was caught up by the crisis. I woke up and fell asleep with a feeling of utter exhaustion. Gone were the wakes at dawn with a smile and pure joy at the thought of running. I slept until late hours with a pillow over my head, got up of bed reluctantly and … well – toddled to the bathroom on terribly sore feet.
I was surprised by that dramatic loss of condition and worried by the feet injury which I didn’t predict – which was a shame because probably I had a chance to prevented it.
In general – I was caught by exhaustion accompanied invarably by intense, all day lasting pain in my feet so I couldn’t walk.
Needless to say it’s all seriously shaken my confidence that I will get to the finish line. But that said, it hasn’t stopped me from preparing to the marathon and – despite clear signs of crisis – I didn’t consider quiting. To save my skin somehow, I changed the intensity of workouts. I cut down running to minimum, hoping that after giving body a break from excessive overloads I will regain some strength to recover before the start. Still I felt pain in my feet from first kilometers of every run, even small distances made it difficult to stand on them and while faster runs I felt dizzy.
It was hard.
I called Kasia, physiotherapists, and ask her for help. She knows my foot problems and, unlike me, understands what might happen to them on 42 km for which they’ve not been prepared. I had to two weeks before the marathon. Not much. Any changes – running in orthopedic inserts, running without them, massaging, stretching – I knew it was far too late for all these decisions. Anyway I wanted to know the best solution. She suggested without hesitation I shouldn’t think of running the whole thing. Because it’s not worth such a harm. Of course I can have such an approach, I said, but this run is special, so please give me some advise what should I do to make it. I got from her bunch of exercises a minute later.
I’ve just sent her a text message that they all work out for me – my feet hurt less and less. Moreover – as if in reward for my perseverance – my energy is back. According to the training plan I just run last 10 km before Sunday. I was suppossed to do it at the fastest possible pace – and I did it surprisingly fast! Feet didn’t hurt, I felt strong again and… I broke my personal best!
On physically weakest days we can learn about our minds a lot. If training goes smoothly it’s easy to gloat over the achievements. The trick is not to quit when one day training doesn’t come out and the injuries that pop up threaten everything for which you’ve prepared for weeks. Physical ups and downs are inevitable.
Athletes have this rule that if some parts of their body get weaker, it’s no time to stop but to train different. When joints ache from running, they go for a swim. When they feel pain in knees from cycling, they go to the gym. Whatever happens they do their job, just changing the tactics.
Running thought me that every hill has two ends – running down smoothly means there will be another hill waiting for me to climb. And right after I climb it I will run down easily from it. That’s why I prefer to run on flat surface – no surprises, no ups and downs, no crisis management.
Today I feel ready for a marathon again – but in a different way than before. Last week I understood that despite my ardor my body may not be able to make it. Does it worry me? Not really.
I am ready for any crisis to come. But I am not a masochist. I will slow down if neccessary. And I’ll stop when I feel next step could wreak me. Instead of being afraid of what will get me on the way I think about it with excitement – it will be a beautiful run!
Every crisis it be faced. And learn something about yourself.
After my last adventures I can say this – it feels good to look back and see I made it.
I am happy to see I kept on doing what was to be done inspite of all the trouble. Though I accepted there is always something that can stop me, I’ll do my best not to stop. There is a huge space between „difficult” and „impossible”. I will be travelling there on Sunday. Actually, I travel this path few months already. Joyfully and with a smile.
