“Życie można przeżyć na dwa sposoby: żyć tak, jakby nic nie było cudem, albo tak, jakby cudem było wszystko.” / “There are two ways to live: You can live as if nothing is a miracle; or, you can live as if everything is a miracle.” Albert Einstein

Image

/ photo credit goes to: Words Over Pixels /

Pogoda nie nastraja przesadnie optymistycznie, powiedzmy to sobie szczerze – lato się skończyło. Obudziłam się na tyle zmęczona, że odpuściłam nawet dzisiejsze bieganie – poczułam, że nie ma sensu się przeciążać. I gdy siedziałam smętnie nad poranną kawą, wspominając rzewnie słońce i ciepłe poranki sprzed paru dni, przypomniałam sobie wczorajszą rozmowę z Kasią.

Zadzwoniła żeby sprawdzić, co się u nas dzieje i przede wszystkim – jak miewa się Jaś. Nie słyszałyśmy się od czerwca, nie ma jej na FB, nadrabiałyśmy więc spore zaległości.

Przeszła podobne leczenie parę lat temu. Dobrze wie, o co mnie pyta i jaką radością są pozytywne wieści, bo równie dobrze mogłoby ich nie być. Wyjątkowo docenia każdą dobrą nowinę albo po prostu brak złych, bo zna problemy, które pojawiają się po drodze.

Opowiedziałam jej o udanej operacji i dalszych perspektywach. O planach związanych z podawaniem Mepactu i o tym, jak dobrze czuje się Jaś, mimo 10 dawek chemii, które już dostał i 8, które go jeszcze czekają.

Wysłuchała wszystkiego w skupieniu, po czym zapytała:

– Ty wiesz, że to, czego doświadczacie, to cud?

– Cud to jak dla mnie trochę za małe słowo. CUD ma przecież tylko trzy literki – odpowiedziałam ze śmiechem.

Póki co nie znajduję jednak lepszego słowa. Tak samo jak nie znajduję słowa lepszego niż DZIĘKUJĘ.

DZIĘKUJĘ Wam za CUD, którego doświadczamy!

I życzę cudownego dnia!

***

Weather doesn’t make me overly optimistic, let’s face it – summer is over. I woke up today so tired that I gave up running – I felt no sense in overloading myself. And when I sat sadly over a morning coffee, thinking bitterly of all the warm mornings I enjoyed a few days ago, I thought of yesterday’s conversation with Kasia.

She called to see how we all were, and most of all – how Jaś was doing. We didn’t speak for a few weeks and she is not on FB, so we had a lot to catch up.

She had herself a similar treatment a few years ago. So she knows exactly what we are talking about and value the joy of positive news, because she knows they might as well not be so good. Knowing all the problems that could arise along the way, she extremely appreciates good news or simply lack of bad ones.

I told her about successful operations and all the further steps. About our plans for Mepact and how great Jaś is feeling, despite 10 chemo treatments he’s been through already and 8 still waiting for him.

She listened intently and asked:

– You know that what you are experiencing is a miracle?

– Miracle is a little too small a word for it. Miracle (CUD in Polish) has only three letters – I said laughing.

For now, however, I cannot find a better word. Just as I cannot find words better than THANK YOU.

THANK YOU for the MIRACLE we experience!

I wish you all a miraculous day!

Posted in Fighting Cancer, Inspirational | Tagged , , , | Leave a comment

„Dobrze jest mieć wielkie marzenia, ale zacznij od małych kroków, a potem połącz kropki.” / „It’s fine to dream big, but start small and then connect the dots”. Dan Millman

Image

/ photo credit goes to: Words Over Pixels /

Są dwa podstawowe podejścia do radzenia sobie ze zmianą i robieniem tego, co musi być zrobione. Pierwsze jest bardzo popularne. Brzmi mniej więcej tak:

Najpierw uspokój swój umysł, dzięki czemu stworzysz przekonania podnoszące poczucie własnej wartości, dzięki czemu będziesz mógł ćwiczyć pozytywne myślenie, określić swoje cele i potwierdzić moc, aby uwolnić emocje i wizualizować pozytywne efekty swoich działań, by znaleźć w sobie odwagę do zbudowania zaufania i przekonania się, że jesteś wystarczająco zdeterminowany i zmotywowany by zrobić cokolwiek, co trzeba zrobić. Uff… To jedno podejście.

Lepsze jest to drugie: po prostu zrób to!

Inspiracja przychodzi i odchodzi, motywacja rośnie i spada. Ale pytanie jest zawsze to samo: co zrobisz teraz, w odpowiedzi na okoliczności.

Dlatego zamiast koncentrować się na tym, by mieć pozytywne myśli, spokojny umysł i tylko właściwe emocje, skupmy się na tym, nad czym mamy znacznie większą kontrolę – na tym, jak poruszamy naszym ciałem, co faktycznie robimy w danej chwili. To upraszcza życie.*

Zgodnie z planem treningowym miałam przebiec ostatni, a zarazem najdłuższy dystans przed maratonem – 35 km. Jeśli zastanawiacie się, skąd wzięłam mój szalony program, spieszę z wyjaśnieniami. Najkrótszy, jaki znalazłam w Internecie, zakładał 10 tygodni przygotowań. Zignorowałam więc pierwsze 4 tygodnie i zaczęłam stosować się do wszystkich zaleceń, startując od razu od piątego tygodnia. Sprytnie, prawda?

Wiem, że to ryzykowne założenie. Nieprzemyślane, może nawet głupie. Niewątpliwie grozi przetrenowaniem i kontuzjami. Stosuję go jednak z pokorą i uważnie przyglądam się ciału i słucham wszystkich jego sygnałów, żeby nie przedobrzyć.

Już dzień wcześniej zaczęłam się jednak zastanawiać, czy przetrenowane stawy i kość miednicy wytrzymają obciążenie 35 km. Powiedzmy sobie wprost – dałam czadu w ostatnim czasie i ciało może nie nadążać z regeneracją. Nie czułam się gotowa na ten dystans. Postanowiłam jednak, że spróbuję, ale przerwę bieg, jeśli poczuję, że coś jest nie tak.

35 km to ogromne obciążenie dla – i tak już zmęczonych – stawów, jasne było więc, że  jeśli biegnę, to tylko po miękkim podłożu. A skoro po miękkim, to w Kabatach.

Choć jestem przekonana, że w lesie jest teraz bezpiecznie, zastanawiałam się, czy będę tam biegać, czy raczej uciekać przed wyimaginowanymi przestępcami. Wyjątkowo marzyłam więc o tym, że będzie tam tłoczno jak na Marszałkowskiej. Przed ósmą rano pojawiłam się na leśnej ścieżce. Za wcześnie, by liczyć na obecność rodzin z dziećmi czy innych spacerujących. Jedyne osoby, jakie mogły mnie uwolnić od paranoi, to leśni sportowcy. Przez pierwszych parę kilometrów czułam się nieswojo. Minęłam paru biegaczy, którzy szybko zniknęli za zakrętem i zostałam sama. Gdy zobaczyłam rosłego mężczyznę wyłaniającego się z bocznej alejki, zaczęłam rozważać opuszczenie lasu. Po chwili na ścieżkę wyskoczył jakiś biegacz i dzięki temu, że biegł powoli, pociągnęłam się za nim spory kawałek. Wątpliwości minęły. Około dziewiątej las zaczął się zagęszczać i poczułam się raźniej. Co chwila mijałam biegaczy, rowerzystów i rodziny z dziećmi. W końcu przestałam myśleć o zagrożeniu i skupiłam się na biegu.

Po kilkunastu kilometrach, a więc dość wcześnie (choć zgodnie z przewidywaniami), ciało zaczęło się buntować. Poczułam intensywny ból w stopach (żadna niespodzianka przy moim płaskostopiu), w stawach skokowych, w łydkach (to akurat nowość), w kolanach i niestety ponownie w kości łonowej. Wszystkie objawy były dotkliwe i nasilały się z kolejnymi kilometrami. Choć miałam nadzieję, że przestaną mi przeszkadzać z czasem, zaczęłam brać pod uwagę wcześniejsze zakończenie treningu.

Jak mówią biegacze – ból jest nieunikniony, ale cierpienie to wybór. Po dwudziestym kilometrze, choć ból narastał, zdążyłam do niego przywyknąć i skierować uwagę gdzie indziej. Ciągnęłam spokojnie nogę na nogą z myślą, że jednak dam radę przebiec całość. Zaplanowałam sobie końcówkę trasy tak, żeby z lasu wybiec na trzydziestym pierwszym kilometrze i po kolejnych czterech znaleźć się pod domem. Na myśl o kanapie, na której mogłabym się położyć, robiło mi się słabo. Zwykłe krzesło brzmiało lepiej, niż weekend w SPA. Drewniana ławka przy leśnej ścieżce… Bałam się pomyśleć o wannie.

Po dwudziestym dziewiątym kilometrze rozładował mi się iPhone. I wtedy mnie olśniło. Powinnam już odpuścić. Ból w kości łonowej promieniował na całą miednicę, stopy odczuwały dotkliwie każde uderzenie o podłoże, choć starałam się ledwo odrywać je od ziemi, a kolana i łydki, jak w imadle, brały na siebie całe napięcie i rwały bezlitośnie przy każdym zgięciu i wyproście nogi.

To nie jest przecież maraton, gdzie trzeba dać z siebie wszystko, choćby nie wiem co. To tylko trening. Jeden z wielu, być może zbyt wielu i może zbyt ostrych. I jeśli dziś zrobię sobie krzywdę, mogę nie pobiec maratonu w ogóle.

Na trzydziestym kilometrze przeszłam do marszu i natychmiast dotarło do mnie, że to była dobra decyzja. Wszystkie objawy nasiliły się z taką intensywnością, że z trudem panowałam nad grymasem bólu na twarzy. Do domu zostało mi pięć kilometrów i robiło mi się niedobrze na myśl o takim spacerze. Za kilometr skończy się las, myślałam, złapię pierwszy lepszy samochód i poproszę kierowcę, żeby podrzucił mnie do domu. Nie działał mi telefon, nie miałam jak zadzwonić po taksówkę i nie było w pobliżu nikogo, kogo mogłam o to poprosić.

Tuż za szlabanem przy wyjściu z lasu, usłyszałam „cześć Marta!”. Tomek z dziećmi na rowerze. Z telefonem! Wybawienie. Chwilę później jechałam do domu taksówką, szczęśliwa jak dziecko.

Dlaczego dziś o tym? Bo gdybym zamiast na działaniu (zaplanowanym ściśle w moim planie treningowym) skoncentrowała się na pozytywnym nastawieniu, prawdopodobnie nie poszłabym biegać. Czułam zrozumiałe osłabienie i miałam powody, żeby unikać lasu, znalazłabym więc sposób, żeby sobie odpuścić. Leżąc na kanapie marzyłabym o maratonie. Tymczasem zmęczona i szczęśliwa wróciłam do domu i zamiast marzyć, mogłam sobie dalej planować. Bo mam plan, którego się trzymam. Odpuszczam tylko wtedy, gdy naprawdę muszę (skrócić bieg o 5 km), a nie, gdy mi się nie chce (w ogóle pobiec). Miejcie dobry tydzień! I dobry plan!

***

The are two fundamental approaches to dealing with change and doing what needs to be done. The first approach is very popular. It sounds something like this: first you need to quiet your mind so you can create empowering beliefs to raise your self-esteem so you can practice positive self-talk to find your focus and affirm your power to free you emotions and visualize positive outcomes so that you can find the courage to generate the confidence to make the determimation to form the commitment to feel sufficiently motivated to do whatever it is you need to do. Uff.. That’s one approach.

The other is better: just do it!

Inspiration comes and goes, motivation raises and falls. But the question always remains: what will you do now, in response  to the circumstances.

Let’s focus less on trying to have just positive thoughts, quiet mind and just the right feelings, and focus on what we have more control over, how we move our body, what we actually do, moment to moment. It simplifies our lifes.*

According to training plan I was supposed to run the last and the longest distance before a marathon – 35 km. If you ‘re wondering how I got this crazy plan, here is the explanation. The shortest program I know is designed for 10 weeks. So I ignored the first four and started following it from the fifth week. Clever, right?

I know it’s a risky assumption. Silly, maybe even stupid. Undoubtedly exposing me to overtraining and injuries. As an excuse I can assure you I use it humbly, listening carefully to my body and all the signals.

But on the day before I wondered whether my tired joints and bones would bear 35 km. Let ‘s face it – I’ve rocked in recently and my body could not keep up with the recovery. I didn’t feel ready for such a distance. However, I decided to try. If anything would go wrong, I’d stop.

35 km is a huge burden for – already tired – joints, so it was clear I will run on soft surface. So I went to Kabaty.

Although I am sure the forest is safe now, I was wondering if I would be running there or rather escaping from imaginary criminals. Unusually, I dreamed the forest would be crowded as hell. I appeared on the paths before eight in the morning. Too early to count on presence of families with children or other strollers. The only ones that could set me free from the paranoia were those who come here to do sports. For the first few kilometers I felt uncomfortable. A few runners I passed quickly disappeared behind the corner and I was left alone. I saw a strapping man emerging from a side alley and began to consider leaving the forest. Suddenly a runner jumped on my path and run at such a low pace that I could keep up with him. Doubts were over. About nine the forest began to thicken with people and I felt relieved. Every now and then I passed runners, cyclists and families with children. Finally I forgot the threats and focused on running.

After 10 km – quite early, but as expected – my body began to rebel. I felt intense pain in feet (no surprise with my flat feet), ankles, calves (surprising), in my knees and unfortunately again in pubic bone. All symptoms were severe and intensifying with every kilometer. Although I was hoping they would stop bothering me with time, I began to consider resigning earlier than planned.

As runners say – pain is inevitable, but suffering is a choice. After 20 km pain increased, but I got used to it and was able to draw attention elsewhere. I runned calmly thinking that perhaps I was be able to make it. I’ve planned the last part of my route so to leave the forest at 31 km and get home after last 4 km. The thought of lying down on my sofa was making me dizzy. Ordinary chair seemed better than weekend in Spa. Wooden bench at the forest path… I was afraid to think of the tub…

After 29 km my iPhone died. And then it hit me. I should quit. The pain in pubic bone radiated to whole pelvis, feet felt acutely every step and my knees and calves, as in a vice, felt the entire voltage and tore mercilessly at every extension and bend of my legs.

This is no marathon, where I have to give it all, no matter what, I thought. It’s just a training. One of many, perhaps too many, and perhaps too hard. And if I get hurt now, I won’t run a marathon at all.

At 30 km I changed the run into march and immediately felt it was a good decision. All symptoms worsened with such intensity it was hard to fight grimace of pain on my face. I had 5 km left to get home. Thought of such a walk made me sick. After 1 km in the forest, I thought, I’ll stop a random car and ask the driver to drop me home. My phone was dead, I had no chance to call a cab and there was no one around whom I could ask for it.

Just at the exit of the forest I heard “Hi Marta!” Tomek with children on bicycle trip. With a phone! Liberation! A moment later I was sitting in a taxi on my way home, happy as a kid.

Why about this today? Because if instead of action (scheduled tightly in my training plan) I would focus on positive thinking, I probably wouldn’t go running. I felt obvious weakness and had reasons to avoid Kabaty, so it was easy to find a way to quit. I would dream about marathon lying on the couch. Meanwhile, I got home – tired and happy – and instead of dreaming, I planned. Because I have a plan, to which I stick, changing it only when I really need to (shorten the distance of  5 km), not when I don’t want to (even run). Have a great week! And have a plan!

* Dan Millman at TEDxBerkeley

Posted in Fighting Cancer, Inspirational, Life Couching, Marathon, Motivational, Positive Thinking, Running, Self Development | Tagged , , , , , | Leave a comment

Trudno pokonać kogoś, kto nigdy się nie poddaje / It is hard to beat someone who never gives up

ImageImageImageImage

Wraz ze spadkiem temperatury na zewnątrz, spada nieubłaganie moja poranna motywacja do biegania (och jak zimno jest przed szóstą!).

A że natura nie znosi próżni – tam gdzie coś spada, coś innego musi rosnąć.

Wzrasta więc zapotrzebowanie na poranną mantrę, która zwlecze mnie z łóżka i zagoni do treningów.

Motywację do przebiegnięcia maratonu mam ogromną i niekwestionowaną. Rozmyślanie o tym ładuje mnie pozytywną energią.

Powiedzmy sobie jednak szczerze, że samą siłą umysłu i pozytywną energią nie przebiegnę 42 kilometrów.

Motywacja z gracją postawi mnie na starcie, a potem będę musiała sobie radzić z tym, jak się do tego biegu przygotowałam przez ostatnie tygodnie. To dyscyplina doprowadzi mnie do mety.

“Nigdy się nie poddawaj” to prosta mantra, która w moim przypadku prawie zawsze się sprawdza. Pamiętaj, do czego dążysz i nie przestawaj napierać.

Mamroczę ją sobie pod nosem przed wstaniem z łóżka, gdy podczas biegu brakuje mi sił na ostatnie przyspieszenie albo gdy dzieją się rzeczy naprawdę usuwające grunt spod nóg.

Świetnie działa też na Jasia, który zaczął już rehabilitację i przeżywa w związku z nią wiele rozterek i kryzysów.

Gdy musisz się zmusić do wysiłku, który wydaje się być ponad siły, po prostu nie odpuszczaj. Nieważne, czy jest to zrobienie paru kroków po szpitalnym korytarzu, czy 42 km biegu, wewnętrzna niezgoda na poddanie się to najlepsze, co możesz sobie dać. A jeśli cały świat mówi ci, że to już koniec, że już nie dasz rady, pamiętaj, żeby dać sobie jeszcze jedną szansę, zrobić jeden mały krok, dobiec do następnego drzewa. I nagle okazuje się, że wbrew oczekiwaniom udaje ci się zrobić więcej niż parę kroków, a za kolejnym drzewem zmęczenie nagle puszcza i biegniesz kolejne kilometry.

Wczoraj rano było zimno i czekał mnie bieg interwałowy, najmniej ulubiony element planu treningowego. Wyciągnęłam się z łóżka za uszy. Gdybym nie wyszła, nie zobaczyłabym tej mgły, leżącej bujnie na polach, jakby skrywała nie wiem jak wstydliwe tajemnice. Widok był przytykający i dał mi kopa na cały dzień.

Czasami jednak jestem w takim stanie, że każda mantra, nawet najprostsza, brzmi absurdalnie.

Gdy nie mam sił na nic innego, po prostu staram się uśmiechnąć – cokolwiek się dzieje, jak źle by nie było – i patrzę, co się wydarzy.

Jaś przechodzi ostatnio okropne męki podczas rehabilitacji. Gdy zalewa się łzami i dusi od łkania, jakoś nie widzę siebie pokrzykującej optymistycznie “Jasiu, nie poddawaj się!”. Zrobiliśmy więc eksperyment – uśmiechnął się na widok pani rehabilitantki (po raz pierwszy w życiu) i przez pierwszych 5 minut wykonywał wszystkie jej polecenia z tymże uśmiechem.

Efekt przerósł moje najśmielsze oczekiwania. Poza tym, że rehabilitantka krzyczała ze szczęścia, a Jaś śmiał się wniebogłosy, zrobił więcej kroków, niż planowaliśmy i ani przez chwilę nie czuł bólu.

Nie dasz się pokonać, dopóki sam nie postanowisz się poddać.

***

As the outside temperature drops, as does my morning motivation for running (boy it is cold before six am!).

Nature abhors a vacuum – whenever something drops, something else needs to grow.

I feel a growing demand for the morning mantra which gets me out of bed and help fulfill a training plan.

My motivation for running a marathon is great and unquestionable. Thinking about it gives me a boost of positive energy.

But let’s be honest, the power of mind and positive energy will not get me through 42 km.

Motivation will gracefully put me at the start and after that I will have to deal with how well I got prepared during last weeks. Discipline will carry me through to the finish line.

“Never give up” is a simple mantra almost always working for me. Keep striving, keep pushing.

I mutter it under my nose before getting up, having no power for a faster run or in those moments, when really bad things happen to me.

It also works for Jaś who had already begun rehabilitation and experiences many pain and crises during the process.

When you need to push yourself through the limits, just don’t let go. Whether it means making a few steps on the hospital hallway or running 42 km training, inner disagreement to surrender is the best you can do. And if the whole world tells you this is the end, you won’t make it, remember to give yourself just one more chance, take one small step forward, run to reach the next tree. And it turns out that, regardless expectations, you manage to make not only one, but few steps, and behind that tree the fatigue is gone and you can run more kilometers.

Yesterday morning I didn’t feel like getting out of bed – it was cold and I had to do intervals – the least element in my training plan I fancy.

If I didn’t go, I wouldn’t see the mist lying on the fields like it was hiding shameful secrets. The view was astonishing and made my day.

However sometimes, as simple as it is, even this mantra is too much for me.

When I am on my last legs, I just try to smile – whatever happens, however bad it seems to be – and see what happens.

Jaś is having a really hard time with his physiotherapy recently. When he cries his eyes out and chokes with sobbing, I just don’t feel like optimistically shouting “don’t give up.”

So we made an experiment yesterday – Jaś was supposed to smile at his physiotherapist (for the first time in his life) for the first 5 minutes and do whatever her commands were with that smile on his face.

The result exceeded my expectations. Besides the fact that physiotherapist was screaming with joy and Jaś was laughing out loud, he walked much further than planned, and felt no pain at all.

You won’t be beaten until you decide to give up.

Posted in Fighting Cancer, Inspirational, Life Couching, Marathon, Motivational, Positive Thinking, Self Development | Tagged , , , | 4 Comments

Las odmieniony / Altered forest

Image

Po długim treningu, o którym pisałam ostatnio, dałam ciału 3 dni na odpoczynek.

W związku z tym, co wydarzyło się w piątek w moim ukochanym lesie kabackim, nie chciałam nawet myśleć o bieganiu.

Dziś nadszedł jednak czas powrotu do aktywności. Gdybym biegała sama, z pewnością nie wybrałabym się do lasu. Na szczęście Michał był ze mną, czułam się więc na tyle bezpiecznie, że pobiegliśmy do Kabat.

Ten las jest dla mnie bardzo szczególny. W 2010 roku, gdy przygotowywałam się do pierwszego w życiu maratonu, biegałam tu cztery razy w tygodniu, spędzając na jego ścieżkach wiele godzin. Od stycznia do końca września przemierzałam je niezależnie od pogody, ucząc się lubić każdą porę roku i cieszyć tym, co ma do zaoferowania. Zimą rozkoszowałam się pięknymi widokami drzew przykrytych kołdrą śniegu i głuchą ciszą przerywaną odgłosami wielkich czarnych ptaków. Potem z zachwytem patrzyłam jak się zmienia, gdy topnieje śnieg i dosłownie z dnia na dzień wita mnie zupełnie odmieniony. Miałam wtedy sporo zabawy z omijaniem roztopów, choć był taki jeden na mojej trasie, którego nie dało się uniknąć, biegłam więc brnąc po kostki w lodowatej kałuży, by dopiero w samochodzie zmienić przemoczone skarpetki i buty. Wiosną budziło się życie, ptaki szalały przekrzykując się nawzajem, na gałęziach pojawiały się pierwsze zielone pąki. Ścieżki, nie radząc sobie z nadmiarem roztopionego śniegu, długo pozostawały mokre, miejscami przypominały po prostu rzeki. Uczyłam się wtedy nowych tras, aby omijać ciągnące się długo kałuże. Bywało, że zapuszczając się w nowe rejony błądziłam, myliłam zakręty, mieszałam kierunki, długo nie znajdując swojej trasy. Wraz z upływem czasu wydłużały się moje biegi, mogłam więc sobie pozwolić na zapuszczanie się w nieznane tereny i bieganie na oślep przed siebie, nie dbając o to, gdzie jestem i jak trafię do domu. Często spotykałam w tym lesie dwie sarenki – zawsze nierozłączne – które nigdy nie uciekały na mój widok, przyglądając mi się jednak uważnie. Raz spotkałam jelenia i było to dla mnie wielkie, metafizyczne przeżycie. I raz wpadłam na lisa. Biegłam wtedy dosłownie po kostki w ściółce, poza ścieżką, przedzierając się między drzewami i prawdopodobnie stratowałam mu norę.

Przez te wszystkie miesiące las był moim wielkim sprzymierzeńcem. Pięknym, potężnym, niezwykle inspirującym i wspierającym towarzyszem. Milczącym świadkiem kryzysów i olśnień, podsuwającym proste odpowiedzi. Widok niewzruszonych zmieniającą się aurą drzew udzielił mi najpiękniejszych lekcji o spokoju i cierpliwości. Kontemplowałam ich tajemniczą mądrość i powolne, konsekwentne wzrastanie, niezależne od okoliczności.

W tamtym czasie mijałam na ścieżkach wielu biegaczy. Jednego z nich widywałam bardzo często i nierzadko wielokrotnie podczas długich treningów. Pozdrawialiśmy się na trzecim, dwunastym, dwudziestym pierwszym, a potem trzydziestym kilometrze, uśmiechając się do siebie coraz szerzej z każdym spotkaniem. Stworzyła się miedzy nami dziwna więź. Nie wiemy, jak mamy na imię, ale znamy się z lasu.

Teraz, gdy po długiej przerwie wróciłam do biegania, znów często spotykamy się na ścieżce i witamy jak starzy znajomi ze szkolnej ławki.

Jednak dziś w lesie było inaczej. Chłodno, ponuro i smutno. Wzmagający się co chwila szum wiatru w liściach drzew brzmiał złowrogo. Miałam fantazję, że las, pogrążony w żałobie, chce strząsnąć z siebie wspomnienie tego, co się stało.

Biegliśmy z Michałem w ciszy. Było pusto i głucho. Po chwili z przeciwnej strony nadbiegł mój stary znajomy, z którym zwykle witamy się promiennym uśmiechem. Uniósł dłoń, żeby się z nami przywitać, ale się nie uśmiechnął. Kontemplowałam to przez chwilę, aż zapytałam Michała, czy to wszystko dzieje się w mojej głowie, czy on też widział jego smutek. Widział.

Las jest zasmucony. I smucą się wszyscy, którzy go kochają. To, co wydarzyło się tu w piątek, było okrutne i przerażające.

Mam dreszcze na wspomnienie opisu policyjnego, że sprawca ubrany był w jasną koszulkę z krótkim rękawem i czarne rękawiczki.

Czarne rękawiczki…

Gdy wybiegliśmy z lasu, uderzył mnie zaskakująco silny podmuch wiatru. W lesie słychać było intensywny szum drzew, ale na ścieżce było spokojnie.

W smutku czy nie, las szumiał dziś głośno, chroniąc nas w ten sposób przed silnym wiatrem. Las taki właśnie jest. To jest jego natura. Ludzka natura, chcę w to wierzyć, też jest dobra.

***

After a long workout described recently I gave my body three days to rest.

Considering what happened on Friday in my beloved Kabacki Forest I didn’t feel like even thinking about running.

Today, however, it was time to return to activity. If I was running alone I‘d certainly choose not to go to the forest. Luckily Michał was with me so feeling safe enough we ran to Kabaty.

This forest is very special for me. In 2010, when I was preparing for my first ever marathon, I ran here four times a week spending on his paths many hours weekly. From January to the end of September I traveled around regardless of the weather learning to enjoy each season and what it has to offer. Winter delighted me with its beautiful views of trees covered with a snow blanket and dead silence broken by the sounds of huge black birds. I watched with delight as it has changed when the snow melted and literally day by day I was greeted by a different forest. I had fun avoiding thaw, but there was one on my route which couldn’t be avoided so I ran wading ankle-deep in an icy puddle, to change wet socks and shoes in the car. Spring gave rise to life, the birds went crazy shouting over each other, first green buds appeared on the branches. Paths still couldn’t cope with melted snow, remaining wet like rivers. I learned new routes to avoid long puddles. There were times I got lost taking wrong turns, venturing into new areas, mixing directions, unable to find my path for long. As time passed my runs were drawing out, so I could venture running blindly into unknown territories, not caring where I am and how I get home. I often met two roe deers in the forest – always inseparable – that never escaped as I was approaching, however, staring at me intently. I met a deer and it was for me strong, metaphysical experience. And I ran into a fox once. Running literally ankle-deep in liter, off the path, breaking through trees I probably trampled his burrow.

Throughout these months the forest became my great ally. Beautiful, powerful, incredibly inspiring and supportive companion. Silent witness to all my crises and revelations, showing me subtly simple answers. Watching trees so unshakable despite changing aura gave me the most beautiful lessons on peace and patience. I contemplated their mysterious wisdom and slow, consistent growth no matter the circumstances.

At that time I met many runners on the paths. One of them I used to see very often, several times during long workouts. We greeted each other on the third, twelfth, twenty-first and thirty- kilometer with a cheerful smile. It has created a strange bond between us. We didn’t know our names, but somehow we became good fellows from the forest.

Recently when I came back after a long time, we often meet again on the paths and greet each other like old high school friends.

But today the forest was different. Cold, gloomy and sad. The wind blowing and rustling the leaves heavily sounded ominous. I had a fantasy that the forest, deep in mourning, wants to shake off the memory of what happened.

We ran with Michał in silence. I sensed emptiness and dead silence. Then I saw my old fellow coming from the opposite side of the path. Usually greeting me with a glowing smile, today he just raised his hand to say hello. I contemplated it for a while and I asked Michał if it was all happening just in my head or did he also saw his sadness. He saw.

The forest is sad today. As is everyone who loves it. What happened here on Friday was cruel and frightening.

I shiver at the memory of a police description of the rapist – he was dressed in a bright T-shirt with short sleeves and black gloves.

Black gloves…

When we ran out of the woods, it struck me how surprisingly strong the wind was. We could hear heavy sound of the trees in the forest, but the paths were so calm and quiet.

In mouring or not, the forest hummed loudly today, protecting us from strong wind. This is what forest does. That’s its nature. Human nature, I want to believe it, is good too.

Posted in Running | Tagged , , , | 3 Comments

Every exit is a start!

Image

/ photo credit goes to: Words Over Pixels /

– Panie doktorze, czy ja dobrze rozumiem, że mówimy o chorobie onkologicznej? – wydusiłam z siebie, a właściwie coś się ze mnie wydusiło samo, gdy lekarz, do którego przyszłam z Jasiem na niewinną konsultację, zasugerował wstrząsającą diagnozę.

– Tak jak pani powiedziałem, nie jestem specjalistą, ale ten guz wygląda na nowotwór złośliwy. Oto, co teraz powinna pani zrobić…

Był koniec marca. Zbliżały się święta wielkanocne. Miałam plany na każdy nadchodzący dzień. Zakupy, pieczenie mazurka, malowanie jajek… Co więcej, przyszłam tu dziś z określonymi oczekiwaniami – lekarz miał obejrzeć nogę i oznajmić, że nic się nie dzieje, a pojawiający się czasem ból jest wynikiem kontuzji i przejdzie za parę dni.

Tymczasem słowa lekarza docierały do mnie z drugiego brzegu. Coś je niewątpliwie rejestrowało, podczas gdy ja gapiłam się tępo w karteczki, które zaczął zapełniać opanowanym pismem. Literki płynęły do mnie jak mali atramentowi marynarze przez rzekę dzielącą nasze – nagle bardzo odległe – światy.

Tracę to, co kocham, pomyślałam. Kończy się codzienność wypełniona radosnymi pobudkami, intensywnymi godzinami pracy, polowaniem na miejsce parkingowe pod szkołą Jasia, pilnowaniem, żeby włożył do plecaka wszystko, co potrzebne, by w domu zorientować się, że musimy wracać po ćwiczenia lub zeszyt.

Zamiast bezpiecznego, dobrego i przewidywalnego życia, czeka mnie świat pełen zagadek i tajemnic, gruntu uciekającego spod nóg i nadludzkiej determinacji.

Otworzyły się przed moim nosem tajemnicze drzwi, przez które bardzo nie chciałam przejść. Za nimi czaił się świat ludzi paktujących z diabłem, zadających sobie niebezpieczne pytania i świadomie unikających odpowiedzi.

Tego dnia zmienił się nurt i wszystko zaczęło płynąć w zupełnie inną stronę.

Dziś, zamiast świętować rozpoczęcie nowego roku szkolnego, przyjechaliśmy z Jasiem do szpitala na kolejną chemię.

Po drodze myślałam o tym, że nie mogę się doczekać poranka, w którym wyjdziemy z domu i zaparkujemy pod szkołą. A potem Jaś wyjdzie z samochodu i po prostu pomaszeruje przed siebie. Pewnie nie odprowadzę go jak zawsze do szatni. Będzie już na tyle duży, że nie będę mu robić obciachu. Zwłaszcza że prawdopodobnie będę wtedy płakać ze wzruszenia. Zostanę w samochodzie i będę patrzeć jak idzie. I będę się upajać tą chwilą.

Czekam cierpliwie na ten dzień, starając się czerpać jak najwięcej radości w międzyczasie i polubić wysiłek stawania się mocniejszym człowiekiem.

Choroba Jasia ma wiele wspólnego z maratonem. Jest wymagająca i wyczerpująca. Nie wybacza błędów. Tak samo jak maraton wystawia nas wszystkich na walkę z bólem i z samymi sobą. Jest wielkim nauczycielem, który wystawia na próbę „ściany”, a niektórych niszczy po drodze.

Na szczęście tak samo jak każdy bieg, choćby nie wiem jak długi, kończy się metą.

A na mecie, jak wiadomo, wszystko się zmienia.

Więc jeśli staję na starcie, to po to, żeby dobiec. Cokolwiek wydarzy się po drodze, jaka by mnie ściana nie spotkała i jak by nie bolało, nie dam się zatrzymać. Jedyne, co może mnie zatrzymać, to ja sama.

Wspominam dziś tamto spotkanie z lekarzem, jakbym była po drugiej stronie siebie samej. Wtedy trzęsłam się ze strachu. Bałam się tak bardzo, że chciałam zniknąć. Wydawało mi się, że jesteśmy wszyscy mali i bezbronni. Jaś delikatny i słabiutki. Myślałam wtedy, że straciłam wszystko, co kocham. Myślałam, że przegramy.

Nie pomyślałam ani przez chwilę o tym, że możemy dać sobie radę. Że znajdziemy w sobie siłę. Że tak wiele osób nam pomoże. Że będzie kosmicznie.

Co prawda będzie bolało po drodze, ale dotrzemy do mety… Jesteśmy już całkiem blisko!

***

– Doctor, let me be clear, are we talking cancer? – I squeezed out or actually something was squeezed out of me when the doctor visited for an innocent consultation suggested shocking diagnosis.

– As I said , I’m not a specialist, but it looks like it, here’s what you should do now…

It was the end of March, just before Easter. I had plans for every day. Shopping, baking Easter Cake, egg painting… What’s more, I came here with certain expectations – the doctor was supposed to look at the leg and then announce that everything is fine, the pain will pass in few days.

His words reached me from the other side. Doubtlessly something recorded them while I stared blankly at his post-its filled with firm handwriting. Letters like little Ink sailors sailed to me across the river between our suddenly separated distant worlds.

I’m losing what I love I thought. This is the end of everyday life filled with joy, intense hours of working, hunting for a parking space at Jaś’s school, watching him put all he needed into backpack to realize at home that we need go back for a notebook.

Instead of a safe and predictable life, there was a world full of mysteries, secrets and superhuman determination waiting for me.

Mysterious door were opened in front of my nose and I didn’t want to use them. I saw behind the world of men negotiating with devil, asking dangerous qeustions and consciously avoiding answers.

That day the trend has changed and things started to flow in completely different direction.

Today, instead of celebrating the start of new school year, I took Jaś to the hospital for another chemo.

Along the way I thought that one day we will park at the school. Jaś will come out of the car and just march. I’ll probably resign from escorting him to the locker room as I used to. He will be old enough to find it embarrassing. Especially that I will probably cry all the way. I’ll stay in the car and watch him walk, celebrating the moment.

I’m waiting patiently for such day to come in the meantime trying to get the most joy and fancy effort of becoming a stronger person.

Jaś’s disease has much in common with marathon. It’s demanding and exhausting. Doesn’t forgive mistakes  Forces us to deal with pain and with ourselves. Like a great teacher tests us hard and destroyes some along the way

Fortunately like every race, no matter how long, it ends up with the finish line.

And the finish line simply changes everything.

If I stand on the start line it equals finishing the race. Whatever happens along the way, how scary „the wall” would be and how it would hurt, it’s not going to stop me. The only thing stopping me is me.

Today I think of that meeting with the doctor as if I was on the other side of myself.

I was shaking with fear then. Scared so much I wanted to disappear. It seemed to me we were all so small and helpless. Jaś so delicate and weak. I thought I lost everything I loved that day. I thought we would loose.

I didn’t think for a moment we could cope. We could find the strength. So many people would help us. It would be so cosmic.

No matter how much it will hurt along the way, we are getting to the finish line… And we are so close!

Posted in Fighting Cancer, Inspirational, Life Couching, Marathon, Motivational, Positive Thinking, Self Development | Tagged , , , , , , | 19 Comments

ImageImageImageImage

Dziś wystawiłam się na eksperymentalny dystans 33 km. Byłam ciekawa, jak sobie poradzę na każdym poziomie – cielesnym i mentalnym – i co jako pierwsze „przestanie we mnie biec”. Co zacznie boleć, dokuczać i pękać, wysyłając sygnały, że dalej już nie damy rady.

Takie próby to moim zdaniem najlepszy sposób na zrozumienie, co jest we mnie najsłabsze i na czym skupić się w najbliższych tygodniach, żeby wzmacniać się w sposób zrównoważony.

A jako że dziś Jaś miał wrócić ze szpitala po kolejnej chemoterapii, wyszłam z domu o świcie, żeby zdążyć do niego wrócić.

Było jeszcze ciemno gdy zaczęłam truchtać parkową alejką pod naszym domem. Widziałam po drodze księżyc, po paru minutach słońce zaczęło wschodzić. Z audiobookiem na uszach, zapasem jedzenia i picia, wbiegłam do lasu, gdzie po kolejnych dziesięciu, a może piętnastu kilometrach, spotkałam dwie sarenki.

Inny biegacz stał przy nich, kompletnie zauroczony, z szerokim uśmiechem na ustach.

„Dla takich chwil warto żyć, prawda?” zagaił, gdy zaczęłam się do zbliżać.

I jeszcze „Miłego dnia!”, gdy pobiegłam dalej.

Było iście bajkowo.

Biegłam bardzo powoli, żeby nie zrobić sobie krzywdy. Początkowo bolały mnie kolana, ale z czasem ten ból gdzieś zniknął. Oddychałam powoli i miarowo, co przy delikatnym tempie nie było problemem. Po dwudziestym kilometrze zaczął mi doskwierać ból kości łonowej, który odczuwam ostatnio często na dłuższych dystansach. U biegaczy ta kość często ulega złamaniom zmęczeniowym właśnie na skutek długotrwałych przeciążeń, zaczyna się mikrouszkodzeniami, a potem nagle dochodzi do poważnej kontuzji. Postanowiłam więc, że po dzisiejszym biegu dam sobie parę dni na regenerację.

Około dziewiątej, na 30. kilometrze, wybiegłam z lasu w stronę domu. Mijałam samochody, z których dochodziły mnie strzępki radiowych wiadomości. Włączyłam więc sobie głośno muzykę i z piosenką „I’m crazy” na uszach przebiegłam, a właściwie przepląsałam, 33 kilometry.

Nurzając się w endorfinach spacerowałam do domu, gdzie czekało na mnie leniuchowanie z Jasiem.

O tak! Dla takich chwil warto żyć.

***

Today I exposed myself to an experimental distance of 33 km. I wondered how I would manage at any level – physical and mental – and what would be the first part of me to “stop running”. What would hurt and trouble me, breaking and sending signals we can’t make it anymore.

Such attempts are in my opinion the best way to understand what part of me is currently the weakest and what should I concentrate on to strengthen in a sustainable way.

Since today Jaś was coming home from the hospital after another chemotherapy I left home at dawn to be back in the morning.

It was still dark when I started jogging down the alley by our house. I saw the moon on my way and after a few minutes, the sun began to rise. With audiobooks on my ears and supply of food and drink I ran into the woods, where after the next ten, maybe fifteen kilometers, I met two deers.

Another runner was standing there completely stunned with a broad smile on his face.

“Such moments make life worth living, right?” he asked as I was approaching.

And ” Have a nice day! ” as I ran away.

It was truly a fairy tale.

I was running very slowly to avoid hurting myself. Initially my knees hurt, but over time the pain disappeared. I breathed slowly and steadily as at the gentle pace it was not a problem. After a 20th km I felt pain in pubic bone which I experience lately quite often in long distances. This bone is often exposed to fatigue fractures a result of long-term microdamages. I decided that after today’s race I will give myself a few days to recover.

Around nine o’clock, on the 30th kilometer I ran out of the woods toward the house. I passed The cars I was passing reached me with snatches of radio messages. I turned on loud music and with the song “I’m crazy ” on my ears I ran (or rather danced) 33 km.

I walked immersed in endorphins towards a lazy day with Jaś waiting for me at home.

Oh yes! Such moments make life worth living!

Posted on by martajaskulska | Leave a comment

Nie wierzysz, że dasz radę? Zadzwoń do Trenera! / Don’t believe you can do it? Call the Coach!

Image

Gdy w Święta Bożego Narodzenia 2010 mój Mądry Mąż namówił mnie na przebiegnięcie pierwszego w życiu dystansu 15 km i zrobiłam to, wpadłam w euforię. Do tej pory 10 km to był mój rekord. Pomyślałam wtedy nieśmiało, że za 9 miesięcy, we wrześniu 2011, chcę pobiec maraton. Nie wierzyłam w to co najmniej tak samo, jak nie miałam bladego pojęcia, jak się za to zabrać, poprosiłam więc o pomoc trenera.

Mateusz zrobił mi na początek mnóstwo testów wydolnościowych i opracował plan treningowy. Potem, gdy podczas ćwiczeń pot zalewał mi oczy i gęstniało w płucach, żałowałam, że tak się do tych testów zmobilizowałam. I gdy czułam, że jestem na granicy omdlenia i stanowczo muszę przerwać, stał przy bieżni i powtarzał, że dam radę. Zawsze miał rację. Ilekroć próbowałam choćby odrobinę zmniejszyć tempo, jeszcze bardziej je podkręcał, czym skutecznie oduczył mnie tracenia wiary w siebie aż do momentu, gdy dosłownie spadnę z bieżni (co nigdy nie miało miejsca).

Jego nieustępliwość wynikała z przekonania, że mam wystarczająco dużo siły do wykonania planu. Owszem, myślałam czasem, że zwariował i wymaga ode mnie mobilizacji, do której nie jestem zdolna. A mimo to trenowałam z nim, bo choć szczerze nienawidziłam go w trakcie wysiłku, byłam mu wdzięczna tuż po. Z naszej dwójki był jedyną osobą, która wierzyła, że dam radę. Dzięki niemu w końcu przestałam użalać się nad sobą i koncentrować na zmęczeniu. Zamiast tego zaczęłam skupiać się na osiąganiu celu i identyfikować z tą częścią mnie, która ma siłę go zrealizować. Wiosną już wiedziałam, że dam radę, choć jeszcze w styczniu wydawało mi się to niemożliwe.

Gdy parę dni temu znów postanowiłam pobiec, mając jednak mało czasu i dosłownie zerową kondycję, zadzwoniłam do niego żeby sprawdzić, co o tym myśli.

– Wierzę, że mi się uda, ale może oszalałam?

– Tym razem będzie bolało. Ale oczywiście dasz radę.

Diagnoza Jasia rozsadziła mi głowę parę miesięcy temu. Lekarz, który ją ostatecznie potwierdził, zakończył słowami „cóż ja mogę wam powiedzieć… życie jest takie kruche”. Wróciłam do domu i zaczęłam szukać informacji. Trafiłam na mocne słowa i groźne statystyki, na które nie byłam gotowa. Wstałam, zaczęłam chodzić w kółko po mieszkaniu, jakbym chciała ugasić pożar. Krążyłam dookoła mebli, śledząc własne ślady po podłodze, ściany wirowały, nie umiałam zatrzymać ani myśli, ani siebie samej. Wybiegłam do ogrodu, próbując chwycić się widoku drzew, nieba, złapać jakiś kontakt ze światem, ale on umykał przed moją rozhisteryzowaną głową. Padłam na posadzkę, oparłam się plecami o ścianę i próbowałam oddychać najwolniej jak się da. Wirowanie nie mijało, więc w końcu mu się poddałam.

Byłam przerażona. Poczułam, że muszę porozmawiać z kimś mądrzejszym. I spokojnym. Z kimś, kto wie, jak przez to przejść. Pierwszą osobą, która przyszła mi do głowy, była Agata Polińska.

– Cześć Agatka – wydusiłam. I nie umiałam powiedzieć więcej. Musiała to usłyszeć, bo po chwili padło po prostu konkretne pytanie.

– Kto? – cisza.

– Ty? – spytała niepewnie. Poczułam łzy napływające do zatok.

– Michał? – zmieniał jej się głos. – Mama? Marta, kto? – płakałam, bo nie miałam siły zaprzeczyć ani powiedzieć tego głośno.

– Jaś – wydusiłam w końcu przez zaciśnięte gardło. I poczułam to samo zaciśnięcie po drugiej stronie.

A po ciszy zagłuszanej moim łkaniem, Agata odezwała się całkowicie odmienionym głosem. Usłyszałam od niej wszystko to, po co dzwoniłam. Wypowiedziane tak kategorycznym tonem, że natychmiast uwierzyłam w każde słowo. Rozłączyłam się spokojna i skupiona na możliwościach. Z wiarą, że wszystko będzie dobrze, więc kończę ze strachem. I że nie jest to dobry moment na rozpacz i przerażenie (chwilę później już wiedziałam, że żaden moment nie jest dobry, szkoda życia).  Po raz pierwszy poczułam, że damy sobie radę. I nastał czas działania.

DAM SOBIE RADĘ.

To przekonanie zmienia wszystko. Wiara w to, że się uda, za każdym razem wyzwala we mnie nowe moce. Mija lęk, który mnie osłabia, odzyskuję siłę. Zaczynam działać, co daje  jeszcze więcej sił. Działaniom przyświeca pewność, że się uda, więc jestem skuteczna.

To niesamowite, jak ta spirala sama się nakręca. Trzeba tylko uwierzyć.

Dlatego, gdy masz kryzys wiary, zadzwoń do Trenera. Bo gdy Tobie się wydaje, że za chwilę z hukiem spadniesz z bieżni, on pokaże Ci, że wciąż masz siły na bardzo długi bieg.

***

When on Christmas 2010 my Wise Husband talked me into running 15 km for the first time in my life and I did it I went euphoric. 10 km run was my record so far. I thought shyly that in nine months (September 2011) I’d like to run a marathon. I didn’t believe it at least as much as I didn’t have the faintest idea how to make it happen, so I asked the coach for help.

Mateusz started with some endurance tests and developed a training plan for me. When the sweat flooded over my eyes and I felt thickening in my lungs I regretted being so mobilized for these tests. And when I was close to fainting and definitely wanted to stop running he would stay by the treadmill and repeat that I can do it. He was always right. Whenever I tried to slow down just a bit he would turned the speed up even more which effectively discouraged me from losing faith in myself until I literally fall off the treadmill (which has never happened). His stubbornness stemmed from the belief that I have enough strength to carry out the plan. Yes sometimes I thought he was crazy and required things I was not capable of. And yet I trained with him because although frankly I hated him during exercises, I was grateful shortly after. From the two of us he was the only one to believe that I could make it. Thanks to him I finally stopped feeling sorry for myself and focusing on fatigue. Instead I began to concentrate on achieving goals and identify with that part of me who had the power to make it happen. In the spring I knew already I could do it which in January seemed so impossible.

When a couple of days ago I decided to run again, but this time with a little time and virtually zero condition, I called Mateusz to see what he thinks about it.

– I believe I can do it, but maybe I’m crazy?

– This time it will hurt. But of course you can do it.

Jaś’s diagnosis blew my head off a few monts ago. The doctor who finally confirmed it said at the end “what can I tell you… life is so fragile.” I went home and started to seek information. I found strong words and threatening statistics which I was not ready for. I got up and started to walk in circles around the house as I would want to put out the fire. I circled around the furniture following my own footprints on the floor, the walls swirled, I couldn’t stop thinking or stop myself. I ran out to the garden trying to grab a view of trees and sky, catch some contact with the world but it fled from my hysterical head. I fell on the floor, leaned back against the wall and tried to breathe as slowly as possible. The spin wasn’t going to stop so I finally gave in to it.

I was terrified. I needed to talk to someone wiser. And calm. Someone who knows how to get through that. The first person that came to my mind was Agata Polińska .

– Hi Agatka – I coughed out. And I could say no more. She probably felt it and after a while asked a simple question:

– Who?

Silence.

– You? – she asked silently. I felt tears flowing into my sinuses.

– Michał? – her voice changed. – Your mom? Marta, who?

I started crying, having no power to deny or say it out loud.

– Jaś – I squeezed through a lump in my throat. I almost heard her freezing.

After a silence disturbed by my sobbing, she started speaking to me. And I’ve heard everything I was calling for. With firm tone of her voice she made me believe in everything she said. I hung up feeling calm and concentrated only on the chances we had. She gave me faith. I just knew everything would be fine, so there was no sense to be afraid. She told me it was not a good moment for despair and terror (as I was going to realise later there is never a good moment for that). For the first time I felt we can make it. And the action time began.

I CAN MAKE IT.

This belief changes everything. It triggers layers of unusual energy. I become stronger as the fear that weakens me passes. I start to act which makes me even stronger. My actions are guided by the belief  I can succeed so I’m efficient. It’s amazing how this beautiful the spiral winds itself.

You just have to believe you can make it.

So when you have a crisis of faith, just call a Coach. Because when you think you’re about to fall off the treadmill with a bang, he will show you that you still have the strength for a long run.

Posted in Fighting Cancer, Inspirational, Life Couching, Marathon, Motivational, Positive Thinking, Running, Self Development | Tagged , , , , | Leave a comment

Image

Mówi się, że granice naszych możliwości wcale nie leżą tam, gdzie nam się wydaje. Widziane z oddali przeszkody znikają, gdy zaczyna się je pokonywać.

Trzeba tylko uwierzyć, prawda? Łatwo powiedzieć…

W ciężkich sytuacjach wiara wcale nie przychodzi chętnie i trudno uniknąć zwątpienia. Wsparcie innych ludzi ma wtedy kluczowe znaczenie i jest źródłem wielkiej siły. Pomaga się podnieść i stanąć łeb w łeb z tym, co nadchodzi.

Miałam szczęście doświadczyć ogromnego wsparcia w krytycznym momencie życia, gdy dowiedziałam się o chorobie mojego Synka.

Aby podziękować wszystkim, którzy pomogli mi zawalczyć o jego zdrowie, postanowiłam przebiec maraton, mając na przygotowania zaledwie 6 tygodni.

Chcę się w ten sposób podzielić tym, czego się niedawno nauczyłam – wsparcie innych pomaga nam sięgać do niezbadanych, najgłębszych rezerw naszych możliwości i przesuwa granice tego, co wydaje się niemożliwe.

Moje dotarcie do mety będzie dowodem na to, że nasze ciało, jeśli tylko w nie uwierzyć, jest zdolne do większych wyczynów, niż nam się wydaje.

Ten bieg to mój sposób opowiedzenia o tym, jak wiele mogą znaczyć wszystkie – czasem z pozoru niewiele znaczące – gesty. Jak niezłomną wolę walki potrafią obudzić w tych, którzy tej woli potrzebują.

A przecież tam, gdzie jest walka, jest siła!

Dziękuję wszystkim za kosmiczne wsparcie! I zapraszam do wspólnej przygody – do biegu 29. września 2013 w Maratonie Warszawskim (jest też opcja 5 km), do wspólnego trenowania i do zobaczenia tu, na moim blogu!

***

They say that the limits of our abilities lie much further than we think. Seen from a distance, obstacles disappear when one begins to overcome them.

You just have to believe, right? Easier said than done.

In severe situations, faith does not come willingly and it is difficult to avoid doubts. In such moments the support of other people is crucial and it becomes source of great strength. It helps getting up and facing whatever is coming.

I was fortunate to experience tremendous support at a critical time in my life.

To thank everyone who helped me fight for the health of my Son, I’ve decided to run a marathon, having just six weeks for training left.

This is my way of sharing what I have recently learned – the support of others helps us to reach out for the deepest and uncharted reserves of our capabilities and pushes the boundaries of what once seemed impossible.

Reaching the finishing line will be the proof that our body, if only we believe in it, is capable of greater accomplishments than we think.

This run will be my way of telling you how meaningful are all gestures – even those that might seem insignificant. How much power they can awake in those who need it

And where there is a fight, there is strength!

Posted on by martajaskulska | Leave a comment