
/ photo credit goes to: Words Over Pixels /
Są dwa podstawowe podejścia do radzenia sobie ze zmianą i robieniem tego, co musi być zrobione. Pierwsze jest bardzo popularne. Brzmi mniej więcej tak:
Najpierw uspokój swój umysł, dzięki czemu stworzysz przekonania podnoszące poczucie własnej wartości, dzięki czemu będziesz mógł ćwiczyć pozytywne myślenie, określić swoje cele i potwierdzić moc, aby uwolnić emocje i wizualizować pozytywne efekty swoich działań, by znaleźć w sobie odwagę do zbudowania zaufania i przekonania się, że jesteś wystarczająco zdeterminowany i zmotywowany by zrobić cokolwiek, co trzeba zrobić. Uff… To jedno podejście.
Lepsze jest to drugie: po prostu zrób to!
Inspiracja przychodzi i odchodzi, motywacja rośnie i spada. Ale pytanie jest zawsze to samo: co zrobisz teraz, w odpowiedzi na okoliczności.
Dlatego zamiast koncentrować się na tym, by mieć pozytywne myśli, spokojny umysł i tylko właściwe emocje, skupmy się na tym, nad czym mamy znacznie większą kontrolę – na tym, jak poruszamy naszym ciałem, co faktycznie robimy w danej chwili. To upraszcza życie.*
Zgodnie z planem treningowym miałam przebiec ostatni, a zarazem najdłuższy dystans przed maratonem – 35 km. Jeśli zastanawiacie się, skąd wzięłam mój szalony program, spieszę z wyjaśnieniami. Najkrótszy, jaki znalazłam w Internecie, zakładał 10 tygodni przygotowań. Zignorowałam więc pierwsze 4 tygodnie i zaczęłam stosować się do wszystkich zaleceń, startując od razu od piątego tygodnia. Sprytnie, prawda?
Wiem, że to ryzykowne założenie. Nieprzemyślane, może nawet głupie. Niewątpliwie grozi przetrenowaniem i kontuzjami. Stosuję go jednak z pokorą i uważnie przyglądam się ciału i słucham wszystkich jego sygnałów, żeby nie przedobrzyć.
Już dzień wcześniej zaczęłam się jednak zastanawiać, czy przetrenowane stawy i kość miednicy wytrzymają obciążenie 35 km. Powiedzmy sobie wprost – dałam czadu w ostatnim czasie i ciało może nie nadążać z regeneracją. Nie czułam się gotowa na ten dystans. Postanowiłam jednak, że spróbuję, ale przerwę bieg, jeśli poczuję, że coś jest nie tak.
35 km to ogromne obciążenie dla – i tak już zmęczonych – stawów, jasne było więc, że jeśli biegnę, to tylko po miękkim podłożu. A skoro po miękkim, to w Kabatach.
Choć jestem przekonana, że w lesie jest teraz bezpiecznie, zastanawiałam się, czy będę tam biegać, czy raczej uciekać przed wyimaginowanymi przestępcami. Wyjątkowo marzyłam więc o tym, że będzie tam tłoczno jak na Marszałkowskiej. Przed ósmą rano pojawiłam się na leśnej ścieżce. Za wcześnie, by liczyć na obecność rodzin z dziećmi czy innych spacerujących. Jedyne osoby, jakie mogły mnie uwolnić od paranoi, to leśni sportowcy. Przez pierwszych parę kilometrów czułam się nieswojo. Minęłam paru biegaczy, którzy szybko zniknęli za zakrętem i zostałam sama. Gdy zobaczyłam rosłego mężczyznę wyłaniającego się z bocznej alejki, zaczęłam rozważać opuszczenie lasu. Po chwili na ścieżkę wyskoczył jakiś biegacz i dzięki temu, że biegł powoli, pociągnęłam się za nim spory kawałek. Wątpliwości minęły. Około dziewiątej las zaczął się zagęszczać i poczułam się raźniej. Co chwila mijałam biegaczy, rowerzystów i rodziny z dziećmi. W końcu przestałam myśleć o zagrożeniu i skupiłam się na biegu.
Po kilkunastu kilometrach, a więc dość wcześnie (choć zgodnie z przewidywaniami), ciało zaczęło się buntować. Poczułam intensywny ból w stopach (żadna niespodzianka przy moim płaskostopiu), w stawach skokowych, w łydkach (to akurat nowość), w kolanach i niestety ponownie w kości łonowej. Wszystkie objawy były dotkliwe i nasilały się z kolejnymi kilometrami. Choć miałam nadzieję, że przestaną mi przeszkadzać z czasem, zaczęłam brać pod uwagę wcześniejsze zakończenie treningu.
Jak mówią biegacze – ból jest nieunikniony, ale cierpienie to wybór. Po dwudziestym kilometrze, choć ból narastał, zdążyłam do niego przywyknąć i skierować uwagę gdzie indziej. Ciągnęłam spokojnie nogę na nogą z myślą, że jednak dam radę przebiec całość. Zaplanowałam sobie końcówkę trasy tak, żeby z lasu wybiec na trzydziestym pierwszym kilometrze i po kolejnych czterech znaleźć się pod domem. Na myśl o kanapie, na której mogłabym się położyć, robiło mi się słabo. Zwykłe krzesło brzmiało lepiej, niż weekend w SPA. Drewniana ławka przy leśnej ścieżce… Bałam się pomyśleć o wannie.
Po dwudziestym dziewiątym kilometrze rozładował mi się iPhone. I wtedy mnie olśniło. Powinnam już odpuścić. Ból w kości łonowej promieniował na całą miednicę, stopy odczuwały dotkliwie każde uderzenie o podłoże, choć starałam się ledwo odrywać je od ziemi, a kolana i łydki, jak w imadle, brały na siebie całe napięcie i rwały bezlitośnie przy każdym zgięciu i wyproście nogi.
To nie jest przecież maraton, gdzie trzeba dać z siebie wszystko, choćby nie wiem co. To tylko trening. Jeden z wielu, być może zbyt wielu i może zbyt ostrych. I jeśli dziś zrobię sobie krzywdę, mogę nie pobiec maratonu w ogóle.
Na trzydziestym kilometrze przeszłam do marszu i natychmiast dotarło do mnie, że to była dobra decyzja. Wszystkie objawy nasiliły się z taką intensywnością, że z trudem panowałam nad grymasem bólu na twarzy. Do domu zostało mi pięć kilometrów i robiło mi się niedobrze na myśl o takim spacerze. Za kilometr skończy się las, myślałam, złapię pierwszy lepszy samochód i poproszę kierowcę, żeby podrzucił mnie do domu. Nie działał mi telefon, nie miałam jak zadzwonić po taksówkę i nie było w pobliżu nikogo, kogo mogłam o to poprosić.
Tuż za szlabanem przy wyjściu z lasu, usłyszałam „cześć Marta!”. Tomek z dziećmi na rowerze. Z telefonem! Wybawienie. Chwilę później jechałam do domu taksówką, szczęśliwa jak dziecko.
Dlaczego dziś o tym? Bo gdybym zamiast na działaniu (zaplanowanym ściśle w moim planie treningowym) skoncentrowała się na pozytywnym nastawieniu, prawdopodobnie nie poszłabym biegać. Czułam zrozumiałe osłabienie i miałam powody, żeby unikać lasu, znalazłabym więc sposób, żeby sobie odpuścić. Leżąc na kanapie marzyłabym o maratonie. Tymczasem zmęczona i szczęśliwa wróciłam do domu i zamiast marzyć, mogłam sobie dalej planować. Bo mam plan, którego się trzymam. Odpuszczam tylko wtedy, gdy naprawdę muszę (skrócić bieg o 5 km), a nie, gdy mi się nie chce (w ogóle pobiec). Miejcie dobry tydzień! I dobry plan!
***
The are two fundamental approaches to dealing with change and doing what needs to be done. The first approach is very popular. It sounds something like this: first you need to quiet your mind so you can create empowering beliefs to raise your self-esteem so you can practice positive self-talk to find your focus and affirm your power to free you emotions and visualize positive outcomes so that you can find the courage to generate the confidence to make the determimation to form the commitment to feel sufficiently motivated to do whatever it is you need to do. Uff.. That’s one approach.
The other is better: just do it!
Inspiration comes and goes, motivation raises and falls. But the question always remains: what will you do now, in response to the circumstances.
Let’s focus less on trying to have just positive thoughts, quiet mind and just the right feelings, and focus on what we have more control over, how we move our body, what we actually do, moment to moment. It simplifies our lifes.*
According to training plan I was supposed to run the last and the longest distance before a marathon – 35 km. If you ‘re wondering how I got this crazy plan, here is the explanation. The shortest program I know is designed for 10 weeks. So I ignored the first four and started following it from the fifth week. Clever, right?
I know it’s a risky assumption. Silly, maybe even stupid. Undoubtedly exposing me to overtraining and injuries. As an excuse I can assure you I use it humbly, listening carefully to my body and all the signals.
But on the day before I wondered whether my tired joints and bones would bear 35 km. Let ‘s face it – I’ve rocked in recently and my body could not keep up with the recovery. I didn’t feel ready for such a distance. However, I decided to try. If anything would go wrong, I’d stop.
35 km is a huge burden for – already tired – joints, so it was clear I will run on soft surface. So I went to Kabaty.
Although I am sure the forest is safe now, I was wondering if I would be running there or rather escaping from imaginary criminals. Unusually, I dreamed the forest would be crowded as hell. I appeared on the paths before eight in the morning. Too early to count on presence of families with children or other strollers. The only ones that could set me free from the paranoia were those who come here to do sports. For the first few kilometers I felt uncomfortable. A few runners I passed quickly disappeared behind the corner and I was left alone. I saw a strapping man emerging from a side alley and began to consider leaving the forest. Suddenly a runner jumped on my path and run at such a low pace that I could keep up with him. Doubts were over. About nine the forest began to thicken with people and I felt relieved. Every now and then I passed runners, cyclists and families with children. Finally I forgot the threats and focused on running.
After 10 km – quite early, but as expected – my body began to rebel. I felt intense pain in feet (no surprise with my flat feet), ankles, calves (surprising), in my knees and unfortunately again in pubic bone. All symptoms were severe and intensifying with every kilometer. Although I was hoping they would stop bothering me with time, I began to consider resigning earlier than planned.
As runners say – pain is inevitable, but suffering is a choice. After 20 km pain increased, but I got used to it and was able to draw attention elsewhere. I runned calmly thinking that perhaps I was be able to make it. I’ve planned the last part of my route so to leave the forest at 31 km and get home after last 4 km. The thought of lying down on my sofa was making me dizzy. Ordinary chair seemed better than weekend in Spa. Wooden bench at the forest path… I was afraid to think of the tub…
After 29 km my iPhone died. And then it hit me. I should quit. The pain in pubic bone radiated to whole pelvis, feet felt acutely every step and my knees and calves, as in a vice, felt the entire voltage and tore mercilessly at every extension and bend of my legs.
This is no marathon, where I have to give it all, no matter what, I thought. It’s just a training. One of many, perhaps too many, and perhaps too hard. And if I get hurt now, I won’t run a marathon at all.
At 30 km I changed the run into march and immediately felt it was a good decision. All symptoms worsened with such intensity it was hard to fight grimace of pain on my face. I had 5 km left to get home. Thought of such a walk made me sick. After 1 km in the forest, I thought, I’ll stop a random car and ask the driver to drop me home. My phone was dead, I had no chance to call a cab and there was no one around whom I could ask for it.
Just at the exit of the forest I heard “Hi Marta!” Tomek with children on bicycle trip. With a phone! Liberation! A moment later I was sitting in a taxi on my way home, happy as a kid.
Why about this today? Because if instead of action (scheduled tightly in my training plan) I would focus on positive thinking, I probably wouldn’t go running. I felt obvious weakness and had reasons to avoid Kabaty, so it was easy to find a way to quit. I would dream about marathon lying on the couch. Meanwhile, I got home – tired and happy – and instead of dreaming, I planned. Because I have a plan, to which I stick, changing it only when I really need to (shorten the distance of 5 km), not when I don’t want to (even run). Have a great week! And have a plan!
* Dan Millman at TEDxBerkeley