Every exit is a start!

Image

/ photo credit goes to: Words Over Pixels /

– Panie doktorze, czy ja dobrze rozumiem, że mówimy o chorobie onkologicznej? – wydusiłam z siebie, a właściwie coś się ze mnie wydusiło samo, gdy lekarz, do którego przyszłam z Jasiem na niewinną konsultację, zasugerował wstrząsającą diagnozę.

– Tak jak pani powiedziałem, nie jestem specjalistą, ale ten guz wygląda na nowotwór złośliwy. Oto, co teraz powinna pani zrobić…

Był koniec marca. Zbliżały się święta wielkanocne. Miałam plany na każdy nadchodzący dzień. Zakupy, pieczenie mazurka, malowanie jajek… Co więcej, przyszłam tu dziś z określonymi oczekiwaniami – lekarz miał obejrzeć nogę i oznajmić, że nic się nie dzieje, a pojawiający się czasem ból jest wynikiem kontuzji i przejdzie za parę dni.

Tymczasem słowa lekarza docierały do mnie z drugiego brzegu. Coś je niewątpliwie rejestrowało, podczas gdy ja gapiłam się tępo w karteczki, które zaczął zapełniać opanowanym pismem. Literki płynęły do mnie jak mali atramentowi marynarze przez rzekę dzielącą nasze – nagle bardzo odległe – światy.

Tracę to, co kocham, pomyślałam. Kończy się codzienność wypełniona radosnymi pobudkami, intensywnymi godzinami pracy, polowaniem na miejsce parkingowe pod szkołą Jasia, pilnowaniem, żeby włożył do plecaka wszystko, co potrzebne, by w domu zorientować się, że musimy wracać po ćwiczenia lub zeszyt.

Zamiast bezpiecznego, dobrego i przewidywalnego życia, czeka mnie świat pełen zagadek i tajemnic, gruntu uciekającego spod nóg i nadludzkiej determinacji.

Otworzyły się przed moim nosem tajemnicze drzwi, przez które bardzo nie chciałam przejść. Za nimi czaił się świat ludzi paktujących z diabłem, zadających sobie niebezpieczne pytania i świadomie unikających odpowiedzi.

Tego dnia zmienił się nurt i wszystko zaczęło płynąć w zupełnie inną stronę.

Dziś, zamiast świętować rozpoczęcie nowego roku szkolnego, przyjechaliśmy z Jasiem do szpitala na kolejną chemię.

Po drodze myślałam o tym, że nie mogę się doczekać poranka, w którym wyjdziemy z domu i zaparkujemy pod szkołą. A potem Jaś wyjdzie z samochodu i po prostu pomaszeruje przed siebie. Pewnie nie odprowadzę go jak zawsze do szatni. Będzie już na tyle duży, że nie będę mu robić obciachu. Zwłaszcza że prawdopodobnie będę wtedy płakać ze wzruszenia. Zostanę w samochodzie i będę patrzeć jak idzie. I będę się upajać tą chwilą.

Czekam cierpliwie na ten dzień, starając się czerpać jak najwięcej radości w międzyczasie i polubić wysiłek stawania się mocniejszym człowiekiem.

Choroba Jasia ma wiele wspólnego z maratonem. Jest wymagająca i wyczerpująca. Nie wybacza błędów. Tak samo jak maraton wystawia nas wszystkich na walkę z bólem i z samymi sobą. Jest wielkim nauczycielem, który wystawia na próbę „ściany”, a niektórych niszczy po drodze.

Na szczęście tak samo jak każdy bieg, choćby nie wiem jak długi, kończy się metą.

A na mecie, jak wiadomo, wszystko się zmienia.

Więc jeśli staję na starcie, to po to, żeby dobiec. Cokolwiek wydarzy się po drodze, jaka by mnie ściana nie spotkała i jak by nie bolało, nie dam się zatrzymać. Jedyne, co może mnie zatrzymać, to ja sama.

Wspominam dziś tamto spotkanie z lekarzem, jakbym była po drugiej stronie siebie samej. Wtedy trzęsłam się ze strachu. Bałam się tak bardzo, że chciałam zniknąć. Wydawało mi się, że jesteśmy wszyscy mali i bezbronni. Jaś delikatny i słabiutki. Myślałam wtedy, że straciłam wszystko, co kocham. Myślałam, że przegramy.

Nie pomyślałam ani przez chwilę o tym, że możemy dać sobie radę. Że znajdziemy w sobie siłę. Że tak wiele osób nam pomoże. Że będzie kosmicznie.

Co prawda będzie bolało po drodze, ale dotrzemy do mety… Jesteśmy już całkiem blisko!

***

– Doctor, let me be clear, are we talking cancer? – I squeezed out or actually something was squeezed out of me when the doctor visited for an innocent consultation suggested shocking diagnosis.

– As I said , I’m not a specialist, but it looks like it, here’s what you should do now…

It was the end of March, just before Easter. I had plans for every day. Shopping, baking Easter Cake, egg painting… What’s more, I came here with certain expectations – the doctor was supposed to look at the leg and then announce that everything is fine, the pain will pass in few days.

His words reached me from the other side. Doubtlessly something recorded them while I stared blankly at his post-its filled with firm handwriting. Letters like little Ink sailors sailed to me across the river between our suddenly separated distant worlds.

I’m losing what I love I thought. This is the end of everyday life filled with joy, intense hours of working, hunting for a parking space at Jaś’s school, watching him put all he needed into backpack to realize at home that we need go back for a notebook.

Instead of a safe and predictable life, there was a world full of mysteries, secrets and superhuman determination waiting for me.

Mysterious door were opened in front of my nose and I didn’t want to use them. I saw behind the world of men negotiating with devil, asking dangerous qeustions and consciously avoiding answers.

That day the trend has changed and things started to flow in completely different direction.

Today, instead of celebrating the start of new school year, I took Jaś to the hospital for another chemo.

Along the way I thought that one day we will park at the school. Jaś will come out of the car and just march. I’ll probably resign from escorting him to the locker room as I used to. He will be old enough to find it embarrassing. Especially that I will probably cry all the way. I’ll stay in the car and watch him walk, celebrating the moment.

I’m waiting patiently for such day to come in the meantime trying to get the most joy and fancy effort of becoming a stronger person.

Jaś’s disease has much in common with marathon. It’s demanding and exhausting. Doesn’t forgive mistakes  Forces us to deal with pain and with ourselves. Like a great teacher tests us hard and destroyes some along the way

Fortunately like every race, no matter how long, it ends up with the finish line.

And the finish line simply changes everything.

If I stand on the start line it equals finishing the race. Whatever happens along the way, how scary „the wall” would be and how it would hurt, it’s not going to stop me. The only thing stopping me is me.

Today I think of that meeting with the doctor as if I was on the other side of myself.

I was shaking with fear then. Scared so much I wanted to disappear. It seemed to me we were all so small and helpless. Jaś so delicate and weak. I thought I lost everything I loved that day. I thought we would loose.

I didn’t think for a moment we could cope. We could find the strength. So many people would help us. It would be so cosmic.

No matter how much it will hurt along the way, we are getting to the finish line… And we are so close!

This entry was posted in Fighting Cancer, Inspirational, Life Couching, Marathon, Motivational, Positive Thinking, Self Development and tagged , , , , , , . Bookmark the permalink.

19 Responses to Every exit is a start!

  1. Balbina's avatar Balbina says:

    Boże! Dziewczyno! Jak mądrze piszesz, jaką ogromną drogę przebyliście! Jaką Jaś ma niesamowitą Mamę:-) Do tej mety dotrzecie wspomagani energią z setek szczerych, wspierających serc.

  2. beata's avatar beata says:

    witam serdecznie jestem pelna uznania dla pani i jasia niewiem jak bym zareagowala na taka wiadomosc mam dwoje doroslych i praktycznie samodzielnych dzieci ale jako matka zawsze mam jakies leki a pani dostala cios prosto w serce i jasiu tez a mimo to przetrwaliscie to zycze wam obojgu zeby jak i wmaratonie tak i w zdrowiu jasia dotrwac do mety wszystkiego dobrego pozdrowienia tez dla babci robiocej jasiowi dobre obiadki i dla kochajacej jasia kotki 🙂 powodzenia

  3. szymczyk's avatar szymczyk says:

    martunia, powiem krótko: świetny, mądry, potrzebny tekst ❤ dla Was wszystkich!

  4. Bogna's avatar Bogna says:

    Jestem pod wrażeniem pięknego tekstu. Kibicuję Wam od jakiegoś czasu w tym maratonie i życzę, by dzień, gdy po
    płacze Pani w samochodzie patrząc, jak Duży Syn maszeruje do szkoły był naprawdę blisko

  5. Rene's avatar Rene says:

    za każdym razem kiedy czytam Twój blog łezka mi się kręci w oku. Nie ze smutku, ze szczęścia że Cię poznałam ❤

  6. Ewa's avatar Ewa says:

    Marto, kibucujemy Wam całą rodziną. A tego wyczekiwanego dnia pod nasza szkołą to myslę, że razem z Tobą będzie płakał ze szczęścia cały parking. Jesteście bohaterami!

  7. Marta M-B's avatar Marta M-B says:

    Marta jesteś Wielka a Jaś ma niesamowite szczęście mając taką walczącą mamę.Kibicujemy Wam od początku i wspieramy całym sercem.
    Meta tuż tuż ………
    Trzymamy kciuki i całujemy 🙂

  8. Marta – pamietasz Olka przydomek ktorym Ciebie obdazyl? – “Perelka” …wlasnie jestes jedyna! Zostalas nam gleboko w sercu. Jestesmy z Wami dzien i noc.

    • Pamietam! Ale mi przypomnialas stare czasy… bylam wtedy starsza od Jasia o 9 lat… A czulam sie taka dorosla 😉 Ja tez mam Was w sercu na zawsze! I czujemy wszyscy Wasza obecnosc! Ucalowania!

  9. Nata's avatar Nata says:

    Trzymam mocno kciuki. Widzialam dzis chyba Jasia w Mwdicoverze, poznalam ze zdjecia…wspanialy Jas, tez mam Jasia i kibicuje zwam bardzo. Trzymajcie sie, jestescie wspanialymi rodzicami, Jas bedzie z Was bardzo dumny.

Leave a reply to Rene Cancel reply